mastif angielski waga
- O, tak. Chętnie się napiję. - Jak się pani podoba kolekcja luster? Prawda, że te trzy są wyjątkowo piękne? - Uśmiechał się uprzejmie, po chwili jednak zapytał, zniżając głos: - Wszystko w porządku? - Tak. Te lustra są rzeczywiście imponujące. Cały czas rozglądał się dyskretnie po sali, a kiedy był pewien, że nikt nie usłyszy, powiedział: - Zdawało mi się, że miała pani jakieś kłopoty z Edwardem... - Jest uparty. - Wzruszyła ramionami, zła na siebie, że nadal jest roztrzęsiona. - Bello. - Ton Emmetta był wyjątkowo łagodny. - Kiedy pierwszy raz nabrało mi się wody w uszy, pracowałem z pani ojcem w ISS. Dlatego pozwalam sobie powiedzieć, że poniekąd czuję się tak, jakbyśmy byli rodziną. Proszę mi więc szczerze powiedzieć, czy na pewno wszystko jest w porządku? - Będzie w porządku. - Zaczerpnęła powietrza i zmusiła się do uśmiechu. - Przed chwilą zrobiłam Edwardowi przykrość - wyjaśniła. - Nie było to dla mnie miłe. Emmett dotknął jej dłoni, dodając tym gestem otuchy. - Przecież pani wie, że właściwie nie sposób wykonać zadania, nie krzywdząc przy tym ludzi. - Tak, wiem. Cel uświęca środki. Proszę się nie martwić, poradzę sobie. - Nie wątpię. - Bardzo by mi pan pomógł, gdyby zajął pan czymś Edwarda przez tydzień albo dwa. Zbliża się punkt kulminacyjny, więc nie chciałabym, żeby... - Panią rozpraszał. - Nie. Żeby mi przeszkadzał - sprostowała. Zerknęła w jedno z luster i zobaczyła w nim Edwarda rozmawiającego z Tanyą w przeciwległym rogu sali. - Być może pańska pomoc nie będzie potrzebna. Chyba sama załatwiłam tę sprawę. Gnał przed siebie co koń wyskoczy, ale wciąż nie czuł ulgi. Klnąc pod nosem, skręcił w wąską dróżkę i jeszcze mocniej zaciął konia. Jazda nie sprawiała mu żadnej przyjemności, nie dawała przyjemnego podniecenia. Czuł w sobie pustkę. Albo furię. Tęsknił za Bellą tak bardzo, że aż bolało. Tysiące razy posyłał ją do wszystkich diabłów, jednak ból nie mijał. Odkąd go odrzuciła, pragnął jej jeszcze mocniej. Wmawiał sobie, że nie jest warta, by na nią spojrzeć. Oskarżał ją o oziębłość i brak serca. Jednak wyobraźnia ciągle podsuwała mu obraz roześmianej, długowłosej kobiety zbierającej muszle na słonecznej plaży. Powtarzał sobie, że jest twarda jak kamień i pozbawiona uczuć. Ale wtedy wracało wspomnienie jej cudownych ust. Przeklinał ją więc, i dalej gnał przed siebie. Na niebie gromadziły się ciężkie chmury, grożąc gwałtowną ulewą. Nie obchodziło go to. Pierwszy raz od wielu dni udało mu się uwolnić od obowiązków i znaleźć czas, by zabrać Drakulę w teren. Wiatr coraz mocniej świstał mu w uszach, słońce schowało się za ołowianą zasłoną. Edward pragnął burzy, piorunów i nawałnicy. Ponad wszystko jednak pragnął Belli. Idiota! Tylko głupiec mógł marzyć o kobiecie, która w najmniejszym stopniu nie odwzajemniała jego uczuć. Tylko szaleniec mógł łudzić się, że zdobędzie to, czego tak kategorycznie mu odmówiono. Takie myśli towarzyszyły mu bezustannie, ale nie powstrzymywały go przed snuciem śmiałych planów. Wyobrażał sobie, że wkrótce znajdzie sposób, by pokazać jej, że... Właściwie co? - pytał samego siebie. Że z nią to nie to samo co z innymi? Która kobieta chciałaby w to uwierzyć? Całe tuziny, pomyślał i roześmiał się gorzko. Wiele razy miał okazję przekonać się, że kobiety są wyjątkowo łatwowierne. Jak na ironię ta, wobec której chciał być szczery, nie zamierzała w ogóle go słuchać. I nic dziwnego. W końcu zachował się jak ostatni kretyn! Z wściekłością szarpnął wodze i zatrzymał konia na skraju urwiska. Za bardzo naciskał. Działał zbyt szybko i zbyt natarczywie. Na swoją obronę miał tylko to, że stracił głowę, bo nigdy dotąd nie spotkał się z takim oporem. Kobiety same do niego lgnęły. Miał dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że jego tytuły i pozycja działają na nie jak magnes. Prawdą było również to, że lubiły go, bo on je lubił. Kochał ich łagodność, poczucie humoru, a rozumiał słabostki. Ciągnęła się za nim opinia kobieciarza, choć w rzeczywistości wcale nie miał tylu romansów, ile mu przypisywano. Miał ich natomiast na tyle dużo, by rozumieć, że do miłości nie można nikogo zmusić. Bella była młoda, niedoświadczona, trochę niedzisiejsza. Tytuł „lady”, który nosiła przed nazwiskiem, w jej przypadku nie oznaczał wyłącznie wysokiego urodzenia. Był również symbolem stylu życia i wyznawanych wartości. Edward wątpił, czy kiedykolwiek była w dłuższym związku. Podejrzewał, że nie spotkała mężczyzny, dla którego zechciałaby porzucić książki. Nerwowo przeczesał włosy. Wiedział, z jaką kobietą ma do czynienia, i co zrobił? Próbował banalnie uwieść ją na przyjęciu. Przecież mógł się domyślić, że osoba z jej wrażliwością poczuje się obrażona niedwuznaczną propozycją. Nawet nie próbował wytłumaczyć jej, co się z nim działo. Wystarczyła chwila rozmowy, spojrzenie w oczy i ogarniało go podniecenie, jakiego nie potrafiły w nim obudzić najbardziej egzotyczne lub ekstrawaganckie piękności. Tym razem jego uczucie było głębsze i bogatsze. A mimo to nie powiedział, że właśnie w niej znalazł miłość, w której istnienie dotychczas wątpił. Nie powiedział jej tego wszystkiego, i pewnie już nie powie. Swoim bezmyślnym zachowaniem nie tylko jej ubliżył, ale również zraził ją do siebie. A może nie wszystko jest stracone? Może ma szansę zacząć wszystko od nowa? Zawrócił Drakulę w chwili, gdy spadły pierwsze krople deszczu. Nim dojechali do domu, burza rozszalała się na dobre. Mniej więcej godzinę później, przebrany w suche ubranie, na które kapała woda z mokrych włosów, zapukał do dziecięcego pokoju. Opiekunka uchyliła drzwi, ale nie wpuściła go do środka. - Proszę wybaczyć, jaśnie panie, ale księżniczka Marissa śpi. Jej Wysokość również się położyła. - Szukam lady Isabell. - Próbował wsunąć głowę, ale dziewczyna nie cofnęła się nawet o krok. - Nie ma jej tutaj. Zdaje się, że poszła do muzeum. - Ach, tak... - Przez chwilę rozważał coś w myślach. - Doskonale. Dziękuję, Bernadettę. Muzeum Sztuki mogło śmiało uchodzić za symbol całego kraju. Małe i urocze, z marmurowymi schodami i rzeźbionymi kolumnami wyglądało jak miniaturowy pałac. Wszystkie sale zbiegały się pod witrażową kopułą okrągłego holu niczym szprychy w piaście koła. Na parterze, prócz ekspozycji, znajdowała się niedroga restauracja otoczona ogrodem. Bella przyszła do muzeum na długo przed umówioną godziną. Chciała w spokoju zapoznać się z rozkładem budynku i systemem zabezpieczeń. Zauważyła, że stojący w strategicznych miejscach umundurowani strażnicy bez wyraźnej potrzeby nie niepokoili nikogo i nie sprawdzali toreb. Popołudnie było deszczowe, więc sale muzealne przyciągnęły wielu zwiedzających. Patrząc na wielojęzyczny, barwny tłum Bella pomyślała sobie, że nie mogła wybrać lepszego miejsca na pierwsze spotkanie ze swym łącznikiem. O oznaczonej godzinie bez pośpiechu podeszła do morskiego pejzażu Moneta. Dłuższą chwilę oglądała obraz, po czym zaczęła przesuwać się ku następnym. Czuła, że jest obserwowana. Jeśli jej rozmówca jest profesjonalistą, na pewno zrobił to samo co ona - przyszedł wcześniej, by obejrzeć budynek. I ją. Gdy niespodziewanie jej wzrok padł na sporą akwarelę, na moment wstrzymała oddech. Jej myśli od razu pobiegły do Edwarda i tego, co wydarzyło się w pokoju muzycznym. Na mosiężnej tabliczce wyryto oficjalne tytuły autorki. Księżna Louisa de Cullen. Ona sama zaś zostawiła w rogu płótna mały autograf. Louisa Bisset. Nazwała swój obraz bardzo prosto. „Morze”. Rzeczywiście ono było głównym bohaterem pejzażu, jednak prababka Edwarda musiała ustawić sztalugi w miejscu, którego Bella jeszcze nie znała. Na pierwszym planie widać było poszarpane skały stopniowo przechodzące w łagodniejsze zbocze. Dopiero za rumowiskiem kamieni bielała wąska nitka plaży, odcinająca się ostro od szafirowej wody. Niebo było pogodne, ale na horyzoncie zaczynały zbierać się ciężkie chmury. W powietrzu, zamglonym wodną parą z rozbijających się fal, czuć było wzbierający niepokój. Bella musiała przyznać, że malarce udało się oddać potęgę i grozę żywiołu. I pomyśleć, że takie dobre płótno przeleżało całe wieki w zapomnianym kufrze, aż Edward je znalazł. Ledwie powstrzymała się, by nie dotknąć złoconej ramy, której dotykały jego dłonie. Kto wie, pomyślała, czy Bennett nie odnalazł w tej scenie części samego siebie? - Interesujące ujęcie tematu, prawda? Mężczyzna, który stanął za nią, mówił po francusku z lekkim akcentem. Kontakt został nawiązany. - Tak. Malarka pokazała wielki talent. Mówiąc to, Bella upuściła muzealną broszurę. Gdy się po nią schylała, uważnie rozejrzała się wokół. Obok nich nie było nikogo, mogła więc mówić swobodnie. - Mam informacje. - Proszę mi je przekazać. Odwróciła się do niego z takim uśmiechem, jakby rozmawiali na temat obrazu. Mężczyzna był śniady, niezbyt wysoki, nie miał żadnych blizn. Wyglądał na pięćdziesiąt lat, ale Bella wiedziała, że mógł być dużo młodszy. W tym fachu ludzie starzeją się wyjątkowo szybko. - Charakter moich informacji wymaga, żebym przekazała je bezpośrednio człowiekowi, który mi płaci. - To wbrew zasadom organizacji. - Wiem. Przypominam jednak o tym, co mogło się stać pół roku temu. Wtedy wszyscy działali zgodnie z regułami. Ja je złamałam i dzięki temu zaoszczędziłam organizacji, nazwijmy to, wstydu. Nie przypominam sobie, żeby ktoś miał potem do mnie pretensje. - Mademoiselle, ja tylko przekazuję wiadomości. - Wobec tego proszę słuchać. - Zrobiła pauzę i przeszła do kolejnego obrazu. Przez chwilę oglądała go w milczeniu, po czym podniosła rękę, jakby chciała pokazać swemu rozmówcy interesujące połączenie barw. - Mogę swobodnie poruszać się po całym pałacu. Nie przeszukiwano ani mnie, ani moich rzeczy. Dysponuję schematem systemu bezpieczeństwa i planem posterunków pałacowej straży. To samo odnosi się do Centrum Sztuki. - Doskonale. To się na pewno przyda. - Dlatego przekażę je osobiście człowiekowi, który mi płaci. – Jest pani opłacana przez organizację.